Nie byłem na finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej pomocy. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat. Pracowałem i można rzec, że byłem zajęty pomaganiem na miejscu. Coś jednak powstrzymuje mnie od zwolnienia się z obowiązków samozwańczego reportera naszej Orkiestry, który, jako się rzekło, na miejscu zdarzenia nie był. Bo choć brakuje rozeznania naocznego świadka w przebiegu licytacji, atmosferze sali i artystycznych zdarzeniach, a „wywiadowanym” przeze mnie chłopcom, których spotkałem wieczorem wracających z finału, utrwaliły się tylko cheerleaderki – jest o czym pisać.
Miałem jednak sposobność włączyć się do pracy, podniecającej, ale tylko osoby o bujnej wyobraźni. To opisywane już nie raz liczenie pieniędzy, pakowanie i drobiazgowe protokołowanie, odbywające się w trochę zapominanym, historycznym mateczniku Skockiej Orkiestry, jakim był młodzieżowy ośrodek w Antoniewie. Tu dobrze widać było dwie rzeczy, jakie rozwijają się z początkiem trzeciego dziesięciolecia tej jedynej w swoim rodzaju (tak uważam) społecznej inicjatywy: profesjonalizm i praktyczne unowocześnienia. W związku z tym, że bardzo serio podszedł do sprawy bank (PKO SA), uprościły się ręczne procedury, wcześniej polegające na potrójnym liczeniu i drobiazgowym rozdzielaniu według nominałów, pojawiły się „bezpieczne koperty”, które można zamknąć tylko raz i nie można otworzyć bez zniszczenia. Zaoszczędziło to mitręgi i czasu. Jest spokojniej niż bywało, jest miejsce na śmiech, choć dekoncentracja, spowodowana niespodziewanym pytaniem, skutkuje przeliczaniem szklanki miedziaków od początku. Warto poświęcić miejsce i tej mało wystrzałowej pracy, która zatrudnia setki i setki ludzi jak Polska długa i szeroka. Czy przekona to tych nielicznych, którzy swojsko puszczając oko, powiedzą, że chyba nie za darmo tak liczą – nie wiem. Ale wierzcie mi lub nie, jak spadnie pod duży, nauczycielski stół dziesięć groszy, to schylają się na czworaki dwie osoby. To taki orkiestrowy etos. Zapisujemy norweską koronę z dziurką, rubla i „ojrocenta” – tak jak się należy, do torebki odpowiadającej oznaczonej puszce, a drugiego „ojrocenta” – jak się trafi – do drugiej, choć dla wygody można by go dyskretnie wyrzucić przez okno. Mnie jednak uderza w tym całodniowym księgowym maratonie coś innego. Atmosfera. Obsada się zmienia, to przecież cały dzień i kawał nocy według pojawiania się kurierów z kolejnymi puszkami. Są ludzie ze Skoków, z Antoniewa, są młodzi wolontariusze z gimnazjum, przewijają się uczniowie i dyrektorzy, jednych wiążą służbowe zależności, inni się ledwo znają, a jednak wszystkim udziela się, oprócz koniecznego skupienia, niemal szkolny optymizm i luz. Takie rzeczy… Nastrój współuczestnictwa, nieskrępowanego współudziału i jakiegoś pozytywnego myślenia o ludziach udziela się i mnie, chociaż nie uczestniczę w cichej ofensywie kwesty na ulicach, w emocjach licytacji, nie przeciskam się w hałaśliwym przejściu do sceny.
Cała Orkiestra bierze się z naszych pozytywnych emocji, zdolności nie tylko do ofiarności, ale do współdziałania, bezinteresowności, współpracy, w czym i gdzie kto może, wyrastającego tak powszechnie raz do roku obok naszych codziennych trosk i wysiłków, naszego oswojonego egoizmu i naszej bezinteresownej nieżyczliwości bliźniemu. Tacy jesteśmy po prostu i szacun temu, kto wymyślił taką okazję i możliwość, byśmy zobaczyli się inni. Nie tylko ja czuję, że w gruncie rzeczy nie o hojność czy niehojność tu chodzi, nie o pieniądze i nawet nie o charytatywną akcję. Te przecież istnieją inne, całkiem liczne, skuteczne, wartościowe i w dobrej sprawie.
A teraz co się tyczy entuzjazmu. O nim się mówi, że jest zaraźliwy. Jest. W kraju, w którym pochwalenie cudzej pracy uważa się za nieprzyzwoitość, a pochwalenie publiczne za wazeliniarstwo, proszę, żeby nie skreślono mi tej pochwały. Odnosi się do osoby animatorki naszej Orkiestry w Skokach, akurat Dyrektorki publicznej biblioteki, pani Elżbiety Skrzypczak. Może pełniąc tą funkcję ma większe, choćby ode mnie, możliwości organizacyjne, ale wiemy wszyscy, że nie o organizacyjne możliwości tu chodzi. Nie wiem jak kto, ale ja zarażam się od niej i od ludzi jej podobnych – entuzjazmem, przekonaniem, pozytywnym nastawieniem i dobrymi emocjami. To jest paliwo, na którym wszyscy jedziemy i którego tak często brakuje. To nas napędza: ochota do działania w dobrej sprawie i odkrywanie, że przy tej okazji umiemy działać wspólnie i dzielić się z pożytkiem tym, co akurat mamy: talentem scenicznym, organizacyjnym, wolnym czasem, humorem. Powinienem tu dać miejsce wielu osobom, którzy Orkiestrę w Skokach animują, współorganizują, zasilają rzetelną pracą i prestiżowo wzmacniają, Byłaby ich cała lista. Wymieniam jedną, bo ludzi, którzy łączą gotowość do pracy bez oszczędzania się ze spontanicznością i optymizmem, cechami, o których większość z nas myśli, że ich już nie ma od skończenia osiemnastu lat – nie ma za wielu. (O pracę w bibliotece, gdyby się kto pytał, nie staram się.)
Orkiestra jest taka jak my. Pamiętam, jak po ubiegłorocznym maratonie pieniężnym, który kończył, co było widać, trzydobową dla niektórych mobilizację, ktoś się podzielił tak zwanym cieniem wątpliwości – „co będzie za rok? Jak długo starczy?” To znaczy – ochoty i entuzjazmu wszystkim nam? Starczy! – pokazał to tegoroczny finał. Odpalamy ten motor rok po roku i nieważne, że raz wprost śpiewa a raz tylko pracuje. It works, jak mówią w Anglii (w puszkach trafiają się też angielskie funty z Elżbietą). To działa!
Nie kryję, że mam mentalne nieporozumienia z coraz głośniejszymi krytykami Orkiestry. Nie chodzi o racje i argumenty. Te, jak powiadają prawdziwi demokraci, są dobre jak każde inne. Można dowodzić, że za służbę zdrowia odpowiedzialny jest minister zdrowia, ba, jego szef, że prawdziwe miłosierdzie powinno być ciche, można utrzymywać, że co w telewizji to komerc i sztuczność, można się złośliwić, że jak samemu się nie liczyło tych pieniędzy, to ktoś je policzył tak, żeby i jemu dobrze było. Tylko Orkiestra to nie jest miłosierdzie, to nie jest show w warszawskiej telewizji, ani wspomaganie ministra finansów. To jest współdziałanie – moje i twoje, małe i duże – w dobrej sprawie. Nie będę mówił o liczbach – mówię o tych, którzy chcą działać, tylko uczestniczyć czy aż pracować i nieważne, czy jest ich dwadzieścia tysięcy czy sto razy więcej. Ktoś wrzucił piątaka do puszki, ktoś stał z tą puszką i uśmiechał się do ludzi przez parę godzin, ktoś przyszedł do sali na finał w stołecznej Warszawie albo i miasteczku Skoki. Rozlewał kawę, zdzierał głos, przyniósł wypieki, wykupił lot balonem bez gondoli, pracował przy organizacji, telefonach, zaproszeniach, fakturach. Krytycy nie tyle nie mają racji, co nie mają pozytywnej motywacji. Szukają złej woli, mając kłopoty z własną. Potrafią bardzo sprawnie organizować – trochę jednak inne imprezy…
Spotkajmy się za rok, sięgnijmy po dobre emocje, pozytywne przeżycia i całkiem przyjemne odkrycie, że nie jest z nami, jako społeczeństwem, tak źle. Za plecami Jerzego Owsiaka chrypiącego na dzisiejszej konferencji prasowej (pisane 13-go) wisiał niezły tekst na plakacie, nie wiem skąd wziętym, bo pierwowzór tych słów ma więcej niż dwa tysiące lat, ale nadaje się nadal: ” JAK NIE MY TO KTO?” No, tak po prostu, kto?